Dziś mija równy miesiąc od ostatniego posta. Nie wiem od czego zacząć, ale dziś poczułam potrzebę aby wrócić tu i pisać. Po miesiącu gotowa jestem aby podzielić się tym, co sie wydarzyło, tym co odmieniło moje życie, co sprawiło, że wylałam morze łez nie tylko z radości. Były to łzy z wielkiego szczęścia, radości, ale także z wielkiego żalu i straty... Tak... W sobotę 19 października urodziłam synka. Było to niesamowite przeżycie pełne uniesień, euforii, bólu, metafizycznych doznań , krzyku, ale wszystko to wspominam jako cudowne doświadczenie. Dodam tylko, ze poród był 100% naturalny bez znieczuleń i trwał od 14.00 do 18.00 i na prawdę wspominam go bardzo miło:) moment, w którym zobaczyłam na piersi maleńką główkę pozostanie w mojej pamięci na zawsze i ten widok właśnie uśmierza każdy ból. Może nie od razu Jerzyk będzie miał rodzeństwo, ale za jakiś czas nie mówię nie;) Emocji, które towarzyszyły temu wydarzeniu, nie opiszą żadne słowa więc daruję sobie. I tak oto w tym wielkim szczęściu 10 dni po narodzinach Jerzyka dowiedziałam się, że mój tata nie zdążył go zobaczyć, że ja nie zdążyłam się z nim pożegnać, że odszedł i nigdy już nie wróci!...Tego dnia kiedy mąż mi powiedział o tacie nie zapomnę tak jak dnia narodzin synka. To był szok i nadal jest mimo wszystko.
Wielokrotnie słyszę, że tatuś zrobił miejsce dla wnuczka, ale czemu nie zdążył go zobaczyć ??? Tego nie wie nikt...
Takie to właśnie wydarzenia przyszło mi przeżyć w ciągu ostatniego miesiąca i gdyby nie mój ukochany mąż i synek, w którym zakochalam się bez pamięci... Nie wiem jakbym to wszystko zniosła.
Tymczasem patrzę sobie i mam nadzieję, że mój tatuś też sobie patrzy z nieba na nasz maleńki , upragniony, baaaaardzo wyczekany przez kilka lat CUD!!!